27 sty 2021

Z okazji 70. Urodzin Pana Profesora Kazimierza Kochanowicza zapraszamy do lektury wywiadu z Jubilatem.

M.Ż.: Jako nastolatek trenował Pan lekkoatletykę, a później gimnastykę. Skąd wzięła się Pana miłość do sportu? Czy w Pańskiej rodzinie są jakieś sportowe tradycje, które przyczyniły się do wyboru drogi związanej ze sportem?

K.K.: Sportowych tradycji rodzinnych raczej nie było, chociaż mój o rok starszy brat trenował piłkę ręczną i do ukończenia szkoły średniej brał udział w rywalizacji na arenie krajowej. Wydaje mi się, że kiedyś wszystkie dzieci trenowały, brały udział w rozgrywkach szkolnych, międzyszkolnych i chyba ja też taki byłem, że we wszystkim brałem udział – i w lekkoatletyce, i w gimnastyce, i w grach zespołowych. Każdy z nas był aktywny ruchowo.

M.Ż.: A dlaczego akurat lekka atletyka, bo przecież lekka atletyka to sport, od którego zaczął Pan Profesor poważne i profesjonalne treningi? Czy zainspirował Pana nauczyciel wychowania fizycznego?

K.K.: Lekka atletyka pojawiła się w 14. roku mojego życia, a wcześniej, w dzieciństwie, korzystałem z różnych dyscyplin. Zimą wraz z przyjaciółmi i rodzeństwem biegałem i jeździłem na nartach,   łyżwach, sankach, a więc zimą były sporty zimowe i oczywiście gimnastyka, natomiast latem dużo biegaliśmy, ja podobno byłem bardzo szybki, więc gdy byłem w szkole średniej, zaproponowano mi, udział w systematycznych treningach w LZS Białystok.

M.Ż.: I z tego, co wiem, były też sukcesy, ale liceum dobiegło końca i trzeba było wybrać studia. Dlaczego Gdańsk i Wyższa Szkoła Wychowania Fizycznego? Przecież z Białegostoku (bo w jego pobliżu są rodzinne strony Pana Profesora) to dość daleko, pewnie bliżej byłoby do Warszawy.

K.K.: Gdańsk i studia w WSWF to był przypadek, bo w ogóle nie planowałem studiów typu sportowego, raczej wybierałem się na studia związane z moją profesją wybraną w szkole średniej.

M.Ż.: A jaka to profesja?

K.K.: Skończyłem Technikum Wodnych Melioracji i interesowało mnie budownictwo wodne, natomiast do studiów w WSWF namówił mnie mój kolega ze szkoły średniej, a później ugruntował w tym wyborze inny kolega – Jurek Wiśniewski, który był już studentem pierwszego roku. Z uwagi na to, że egzaminy wstępne odbywały się wcześniej niż w innych uczelniach, to stwierdziłem, że może warto spróbować, że może to będzie fajna przygoda.

M.Ż.: I była?

K.K.: Tak. Pojechałem do Gdańska i od razu poznałem bardzo ciekawych kolegów, którzy razem ze mną aplikowali do WSWF. Atmosfera była wspaniała i chyba dlatego poczułem, że przecież to moja uczelnia i tak już to zostało.

M.Ż.: Proszę nam powiedzieć, jaka była atmosfera w WSWF. Była to młoda uczelnia, bo przyjechał Pan do Gdańska w 1970 roku, a WSWF otrzymało status uczelni wyższej w 1969 roku. Jak tu było podczas Pańskich studiów?

K.K.: Niepowtarzalna atmosfera egzaminów wstępnych nie zniknęła i podczas studiów. Egzaminy nie były łatwe, trwały kilka dni, było bardzo dużo chętnych. Pamiętam, że zdawaliśmy fizykę, chemię, biologię i język polski, a więc tych egzaminów było więcej niż to jest obecnie, ale choć na początku przejmowaliśmy się, to niebawem okazały się one wspaniałą przygodą.

M.Ż.: Dlaczego?

K.K.: Ponieważ zdawało dużo osób znanych w świecie sportowym, nikt się jednak nie wywyższał, mimo rywalizacji o indeks, wszyscy tworzyliśmy jedną wspaniałą rodzinę. Wszyscy coś trenowali, nie było takiej osoby, która by czegoś nie trenowała. Fantastyczna sprawa była też z zakwaterowaniem. Położyli nas w sali sportowej, chyba numer 1, wkoło leżały materace, każdy miał do tego koc i tak się spało. To mnie wtedy zauroczyło. Atmosfera była rodzinna, przyjacielska. Poczułem się tak, jakbym wyjechał gdzieś na zawody sportowe, gdzie wspólnie, z szacunkiem się rywalizowało. Zanim zostałem przyjęty na studia, po egzaminach z lekkiej atletyki dr Zygfryd Białke powiedział mi, że jak dostanę się na studia, to muszę się zapisać do sekcji lekkoatletycznej, tak też zrobiłem. Na pierwszym roku studiów trenowałem pod okiem trenera z Politechniki Gdańskiej mgra Kazimierza Gana, a od drugo roku  z mgr Bogdanem Dziombą z naszej uczelni na dużo wyższym poziomie obciążeń treningowych. Ponadto uczęszczałem na zajęcia dodatkowe. Takie to były czasy, że dużo studentów mieszkało w akademiku, ja też, i wszyscy trenowaliśmy coś jeszcze. Każdy chciał się doskonalić, czy to z pływania, czy z gier zespołowych, czy wreszcie z gimnastyki. No i chodziliśmy dodatkowo na salę gimnastyczną, a że ja miałem dobre podstawy ze szkoły podstawowej i sam się później doskonaliłem, trenując lekką atletykę, to gimnastyka była mi bardzo bliska. Zajęcia z gimnastyki na uczelni miałem z mgrem Włodzimierzem Orłowskim i mgr Elżbietą Kurek. Na studiach dwa razy wygrałem zawody rocznikowe w gimnastyczne. Po skończeniu studiów w 1974 roku przez rok pracowałem w szkole podstawowej i w liceum ogólnokształcącym. W 1975 roku podjąłem pracę w Zakładzie Teorii i Metodyki Wychowania Fizycznego. W tym czasie mój przyjaciel ze studiów mgr Aleksander Drobnik prowadził sekcję gimnastyczną w Conradii i zaproponował obecnemu profesorowi Stanisławowi Sawczynowi i mnie żebyśmy mu pomogli w szkoleniu, ponieważ został powołany  do wojska. Z gimnastykami z Conradii pracowaliśmy przez rok do momentu rozpoczęcia pracy w WSWF dra Józefa Karniewicza na stanowisku kierownika Zakładu Gimnastyki. W 1976 roku z inicjatywy doc. dra J. Karniewicza z mgrem S. Sawczynem stworzyliśmy sekcję gimnastyki sportowej w klubie sportowym AZS WSWF Gdańsk.

M.Ż.: Zatem jest już Pan Profesor po studiach. W 1978 roku zaczyna się przygoda ze studiami doktoranckimi, zakończona w 1981 roku obroną doktoratu. Czy w tym czasie nie pojawili się na świecie Synowie Pana Profesora? Pewnie w tych wymagających rodzinnych okolicznościach niełatwo było Panu wyjechać na tak długo za granicę?

K.K.: Tak, to prawda, ale prologiem do doktoratu były badania, które robiliśmy, pracując z Zakładzie Teorii i Metodyki Wychowania Fizycznego pod kierunkiem pani doc. dr hab. Zdzisławy Wyżnikiewicz. Było nas czworo – mgr Alojzy Ogiński, mgr Krystyna Wolna, mgr Renata Kobuszewska i ja. I tak we czwórkę, pod kątem naszych przyszłych doktoratów, prowadziliśmy badania z zakresu rozwoju biologicznego i sprawności fizycznej dzieci i młodzieży nie trenującej i trenującej szermierkę oraz lekką atletykę. Pamiętam, że w tamtym czasie przyszła oferta z ministerstwa o studiach zagranicznych, nad którą mocno się zastanawialiśmy. Mnie do wyjazdu przekonał doc. Karniewicz, wskazując Instytut Kultury Fizycznej w Leningradzie o bogatych tradycjach i bardzo wysokim poziomie  rozwoju gimnastyki. Jako młody asystent w Zakładzie Gimnastyki i trener w AZS-ie propozycję przyjąłem jako wyróżnienie. Bardzo mi się spodobała, więc się zdecydowałem aplikować. Był to rok 1977. Rok później przyszła odpowiedź, że jestem zakwalifikowany na egzamin z języka rosyjskiego w Zielonej Górze. W podobnej sytuacji znalazł się obecny prof. Marek Adam – trener judo, który wybrał studia w Moskwie. Na studia w grudniu 1978 roku wyjeżdżałem jednakże z duszą na ramieniu, bo w międzyczasie ożeniłem się, a tuż przed moim wyjazdem urodził się starszy syn Krzysztof.

M.Ż.: Na pewno nie była to łatwa decyzja.

K.K.: To prawda. Krzysztof miał miesiąc, więc moje wątpliwości były ogromne, ale tu jak zwykle z pomocą przyszedł doc. Karniewicz. Zapewniał mnie, że sobie poradzę i że wraz z moimi kolegami i koleżankami będzie pomagał mojej żonie Bożenie, która była jeszcze studentką. Zdecydowałem się, że pojadę, i jak zwykle okazało się, że była to fantastyczna przygoda. W Leningradzie spotkałem się z  gimnastyką na najwyższym poziomie. Chociaż u nas poziom gimnastyki także był dobry. Wraz z doc. Karniewiczem wyjeżdżaliśmy na obozy sportowe i treningi do Bydgoszczy, gdzie trenował Andrzej Szajna, Mariusz Zasada, Krzysztof Kamiński i wielu innych utytułowanych gimnastyków. Zatem nasi zawodnicy mogli też podglądać gimnastyków na najwyższym poziomie, bo pamiętajmy, że w latach 70. gimnastyka w Polsce to była czołówka światowa.

M.Ż.: To jak było w Leningradzie?

K.K.: W Leningradzie spotkałem się z bardzo dużą życzliwością zarówno trenerów, jak i pracowników naukowych. Spotkałem naprawdę mądrych ludzi. Na przykład prof. Strielec robił badania na kosmonautach i do jego badań nawiązywały moje przemyślenia w zakresie gimnastyki. Dlatego  promotorem z zakresu gimnastyki został prof. J. Nakłonow, a z zakresu nauk biologicznych prof. W. S. Strielec. Dodam, że plan dalszych badań, które podjąłem już po doktoracie pod kątem habilitacji, a więc badań nad kontrolą kompleksową w gimnastyce, zrodziła się jeszcze w Leningradzie.

M.Ż.: Wiem, że Leningrad był bardzo ważnym etapem w Pana życiu? Czy tylko z powodu uzyskania tam stopnia doktora?

K.K.: Nie tylko. W Leningradzie nie tylko obroniłem pracę doktorską. Jak już wspomniałem, zrodził się tam pomysł na dalsze badania do habilitacji. Jednak pobyt w tym mieście był ważny z jeszcze innego powodu, powiedziałbym, że typowo ludzkiego. Przychylne podejście tamtejszych profesorów, którzy traktowali mnie jak młodszego przyjaciela, prawie że syna, wiele mnie nauczyło, a zwłaszcza dzielenia się wiedzą i doświadczeniem. Uważam, że jeśli młody człowiek chce pracować naukowo, to pomaganie mu jest samą radością.

M.Ż.: Ta przychylność i życzliwość w przyszłości pięknie zaowocuje, ale o tym później. Prozmawiajmy chwilę o Synach Pana Profesora. Wiem, że obaj trenowali gimnastykę, a młodszy nadal to dzieło kontynuuje. Czy trzeba było mocno ich zmuszać, aby trenowali gimnastykę, czy to wyszło naturalnie? Proszę nam zdradzić trochę informacji zza tych domowych kulisów.

K.K.: Jeśli chodzi o starszego syna Krzysztofa, to jego przygoda z gimnastyką zaczęła się od tego, że robiliśmy wśród dzieci nabory do sekcji gimnastycznej, także w szkole Krzysztofa, który chodził wówczas do pierwszej klasy. Całkiem sporo jego kolegów trafiło do sekcji na Zaspie, więc Krzysztof trenował razem z nimi. Chłopcy przychodzili na uczelnię i ćwiczyli pod naszym kierunkiem. Niebawem jednak wyjechałem do Francji jako trener, a Krzysiek został wraz z mamą i bratem w Polsce. Chodził na treningi, można powiedzieć, że bawił się w gimnastykę, podobało mu się, ale specjalnych chęci do wyczynu sportowego nie wykazywał, choć oczywiście ćwiczył i był sprawny.

M.Ż.: A młodszy syn Andrzej? Jaka była jego droga do gimnastyki?

K.K.: Andrzej także podjął trening gimnastyczny, jeszcze w Polsce, a kontynuował go we Francji, bo po dwóch latach mojego pobytu za granicą dołączyła do mnie moja rodzina. Chłopcy kontynuowali trening gimnastyczny, Krzysiek w trochę mniejszym wymiarze i mniejszym rygorze, z nastawieniem bardziej rekreacyjnym z punktu widzenia warunków w Polsce, a Andrzej, z uwagi na to, że jeszcze w Polsce uczęszczał do klasy sportowej i mocno trenował, po przyjeździe do Francji od razu zaczął dość rygorystyczny trening.

M.Ż.: Bycie ojcem i trenerem, to chyba niełatwe?

K.K.: O tak. Krzysiek trenował 4-5 razy w tygodniu, podnosił swoje umiejętności, cieszył się, że może startować w zawodach i my też się cieszyliśmy, że to mu sprawia radość. Inaczej było z Andrzejem, który był poddany ciężkiej pracy i miał pretensje do ojca, że nie ma z niego żadnej pociechy, bo jaka pociecha z ojca, który bardziej niż ojcem jest trenerem. Musiałem to przemyśleć, bo i Andrzej, i ja bardzo to przeżywaliśmy. Znajomi trenerzy zaproponowali, że oni będą trenować Andrzeja, który świetnie sobie u nich radził, a ja byłem szczęśliwy, bo wiadomo, że tata-trener chce od syna jak najwięcej, a dziecko potrzebuje uczucia, miłości, a nie rygoryzmu, w domu i na treningu.

M.Ż.: Wyjechał Pan do Francji w 1989 roku. Kończył się komunizm, ale czy nie kusiło Pana Profesora, żeby zostać w kraju nad Sekwaną i nie wracać już do Polski?

K.K.: Wyjazd do Francji zaplanowałem dużo wcześniej, ale z uwagi na to, że byłem prodziekanem, cały czas musiałem go odsuwać. Gdy skończyła się moja kadencja, wziąłem urlop i wyjechałem. Było to na początku wakacji i jeszcze nie było czuć tych przemian, które na dobre zaczęły się, kiedy byłem już we Francji. Ja, mimo że decyzja o wyjeździe nie była łatwa, gdyż w Polsce została moja rodzina, zaaklimatyzowałem się we Francji bardzo dobrze. W klubie, do którego trafiłem na początku, pracował mój przyjaciel ze studiów, Wiesław Gąglewski. Ja docelowo miałem trafić do innego klubu, ale za sprawą Wieśka, prezes klubu GYM Lisieux w Normadii zaproponował mi, abym został tam, gdzie był mój kolega i tak też się stało. Miałem tam również dwóch innych przyjaciół – Jerzego i Grzegorza Kosieniaków, których trenerem jeszcze w Bydgoszczy był doc. Karniewicz. Nawiązałem tam wiele znajomości, a nawet przyjaźni i choć pierwsze trzy miesiące z powodu tęsknoty były bardzo trudne, co chwilę miałem ochotę rzucić wszystko i wrócić do Polski. Z powodu tych dobrych relacji z otaczającymi mnie ludźmi, mój pobyt nie był aż taki smutny. Przetrwałem rok. Na decyzję o pozostaniu na dłużej wpłynęła chyba coraz lepsza znajomość języka. Przedłużyłem więc mój urlop w uczelni, ale coraz częściej myślałem o pozostaniu we Francji na stałe. Po dwóch latach stwierdziłem, że chyba nie ma co wracać do Polski, więc ściągnąłem do siebie żonę i dzieci. We Francji stworzono mi bardzo dobre warunki, dostaliśmy ładne mieszkanie. Właściwie powoli zaczęliśmy układać sobie tam życie. Chłopcy też szybko się zaaklimatyzowali, nawiązali kontakt z dziećmi, które wraz z nimi trenowały gimnastykę. Była miła i przyjazna atmosfera. Sami też mieliśmy dużo znajomych, zwłaszcza wśród rodziców dzieci trenujących z naszymi synami.

M.Ż.: Co zatem wpłynęło na decyzję o powrocie?

K.K.: Planowaliśmy zostać najpierw na rok, potem zdecydowaliśmy się przedłużyć pobyt na kolejny rok, ale z uwagi na to, że w Polsce wszystko zmieniało się dość dynamicznie (był to już rok 1992), a nasze rodziny i my chyba też bardzo za sobą tęskniliśmy, to doszliśmy do wniosku, że czas wracać. Zatem w 1993 roku przyjechaliśmy z powrotem do kraju. Najpierw, przed wakacjami, moja żona z synami, a ja po wakacjach, bo musiałem wszystko uporządkować i pozamykać.

M.Ż.: Czy żałował Pan tej decyzji?

K.K.: Nie, bo z Francją chyba nigdy na dobre się nie pożegnałem. Po powrocie do Polski co roku wyjeżdżaliśmy do tego kraju na obozy sportowe, a Francuzi przyjeżdżali do nas. Ta wymiana trwała bardzo długo, właściwie kontakt z klubem mam do dziś. Jesteśmy jak rodzina.

M.Ż.: Po powrocie do Polski zaczął się czas intensywnej pracy organizacyjnej. Pełnił Pan Profesor w naszej uczelni wiele różnych funkcji – prodziekana, dziekana, aż wreszcie prorektora ds. studenckich i sportu. Jak Pan wspomina te lata? Czy to było duże wyzwanie? Pan Profesor, szczególnie jako prorektor, zapadł w pamięci naszych studentów jako zawsze przyjazny, przychylny i wspierający. Myślę, że chyba lepszej funkcji nie można było dla Pana Profesora znaleźć. Ta wielka sympatia studentów widoczna jest choćby w Plebiscytach „Złota kreda”, w których Pan Profesor zawsze jest zwycięzcą. Czy ta organizacyjna praca była dla Pana Profesora przyjemna, czy raczej utrudniała Panu bycie trenerem i naukowcem.

K.K.: Dziękuję za miłe słowa. Po powrocie z Francji zostałem prodziekanem, ale nadal rozwijałem się naukowo. Doc. Karniewicz mobilizował mnie do nawiązania współpracy z St. Petersburgiem, a prof. Czerwiński, który był wówczas rektorem, powiedział mi o konkursie na studia habilitacyjne, ale w Kijowie. No i tak trafiliśmy na studia habilitacyjne – wówczas dr W. Przybylski, dr S. Sawczyn i ja. Mogę więc powiedzieć, że po powrocie z Francji moja droga była ukierunkowana na szkolenie sportowe, rozwój naukowy, dydaktyczny i organizacyjny. Przez dwie kadencje byłem prodziekanem, potem dziekanem i chyba ten okres był dla mnie dużym wyzwaniem, bo niełatwo mi było pogodzić działalność naukową i dydaktyczną z działalnością organizacyjną i treningiem. Jednak uczelnia to była wtedy jedna wielka rodzina, bardzo sobie pomagaliśmy, więc jakoś się to wszystko udawało. Prof. Czerwiński bardzo dbał o nasz rozwój, o to, abyśmy zdobywali wiedzę i nowe doświadczenia. Ta otwartość uczelni na świat bardzo mi się podobała. Potem kandydowałem na stanowisko rektora, ale chyba bez większego przekonania, bo czułem, że to wielka odpowiedzialność, za uczelnię, za pracowników i studentów. Myślę, że funkcja prorektora ds. studenckich i sportu była dla mnie najlepsza, bo robiłem to, co najbardziej lubię – byłem ze studentami i starałem się im pomagać. Wydaje mi się, że miałem z nimi dobry kontakt. Podczas dwóch kadencji na stanowisku prorektora osłabła moja działalność naukowa, bo nie funkcjonowałem już tak bardzo w sporcie jako trener i trudniej było prowadzić badania. Poza tym smutno mi, że nie dałem rady zrobić wszystkiego, co chciałem, nie zdołałem zapobiec zamknięciu klubu studenckiego „Trops”. Traktowałem to jako osobistą porażkę, ponieważ korzystali z niego studenci i pracownicy.

M.Ż.: Jako prorektor ds. studenckich i sportu pamiętał Pan, że studenci są najważniejsi, że bez nich nie byłoby nas. I studenci o tym pamiętają. W ich oczach jest Pan jednym z najlepszych prorektorów. A czym Pan Profesor zajmuje się teraz? Wiem, że nadal pracuje Pan na polu naukowym i dydaktycznym, a poza tym?

K.K.: Na chwilę obecną na pewno jestem aktywny naukowo i dydaktycznie. Przez lata mojej pracy w uczelni udało mi się wypromować dziewięciu doktorów, z którymi nadal mam dobry kontakt. Spotykamy się na konferencjach, przygotowujemy wspólne publikacje. Nadal wspieram młodych ludzi, którzy chcą się rozwijać naukowo. Prowadzę też zajęcia, ale edukacja online bardzo mnie męczy, bolą mnie oczy, uszy, mięśnie. Mam nadzieję, że szybko wrócimy na uczelnię.

M.Ż.: Widzę, że zbyt dużo czasu wolnego jednak Pan Profesor nie ma.

K.K.: Tak, to prawda. Bardzo ważne miejsce w moim życiu zajmuje moja rodzina. Moje wnuki są bardzo aktywne pod względem sportowym. Jasio, syn Andrzeja, poszedł do klasy o profilu lekkoatletycznym, a więc takim, od którego i ja zaczynałem. Widzę, jak on biega, jak sprinter, ogromnie mnie to cieszy. Z kolei wnuczka Ania, która jest w drugiej klasie, trenuje gimnastykę i uczęszcza na zajęcia z jazdy konnej. Najmłodszy zaś wnuczek Maciek w swoim przedszkolu uczestniczy w wielu sekcjach sportowych. Wszystkie pięknie jeżdżą na nartach, rowerach i chętnie pływają do czego szczególnie inspiruje ich moja żona absolwentka także naszego AWF-u. Rodzinnie więc uczestniczymy w wielu formach aktywności ruchowej zarówno zimą, jak i latem.

M.Ż.: Widzę, że można już mówić o tradycji sportowej w rodzinie. Powiedział Pan Profesor,  sam nie miał tradycji sportowych, ale je Pan stworzył, a wnuczęta teraz ją kontynuują.

K.K.: Cieszę się, że moje dzieci i wnuki są wysportowane, aktywne. Chyba wszyscy poszli w ślady rodziców i dziadków.

M.Ż.: Jak się ma takiego dziadka, to jak go nie naśladować? Dziękuję Panu Profesorowi za rozmowę i z okazji 70. urodzin z całego serca życzę zdrowia i wielu lat aktywnego, wypełnionego radością życia.

Rozmawiała

Monika Żmudzka